niedziela, 21 grudnia 2014

Czy warto jechać na Camp America? cz.3


Wielkie nieba! jak ja już długo nie pisałam! To znaczy pisałam... ale inne rzeczy. Między innymi magisterkę. Nareszcie mam chwilę wytchnienia (i natchnienia ;) ) żeby podzielić się z Wami moimi wspomnieniami z wyjazdu na Camp America.

Jeśli poznajecie tę rodzinę ze zdjęcia, to już pewnie się domyślacie, że Camp Billings to nie takie znowu byle co.




***

BILLINGIANIZM

Camp, na którym wylądowałam, nazywa się Camp Billings. Nie mam pojęcia skąd ta nazwa, skoro miasto o nazwie Billings znajduje się w stanie Montana, a ja znalazłam się hen wysoko, tuż przy granicy z Kanadą, w stanie Vermont. Może po prostu założycielowi spodobała się ta nazwa, bo w końcu bywają i campy co się zwą Ballibay i Tresure Island, więc czemu nie właśnie Billings.

Camp powstał 108 lat temu. Jak pierwszy raz o tym przeczytałam, to pierwsze, co przyszło mi na myśl to skansen. Nie chciałam spędzać dwóch miesięcy w cholernym skansenie! Na całe szczęście, camp znowu mnie zaskoczył (w poprzednim poście opowiadam o innych zaskoczeniach, tych mniej i tych bardziej przyjemnych - klik!).


To zdjęcie na blogu się już pojawiło (klik!), jednak nie powiedziałam, co to jest. Oto mój dom. Nie cały, oczywiście, bo po co mi więcej niż jeden pokój. Mieszkały ze mną jeszcze cztery dziewczyny. Domek ten różnił się nieco od pozostałych, bo byłyśmy zaliczane do senior senior staffu, czyli osób, które nie miały pod sobą dzieci. Z racji, że w domku mieszkały: córka dyrektora, prawa ręka dyrektora, główna ratowniczka i opiekunka dzieci szefa kuchni, znalazłam się w grupie uprzywilejowanej.


Pierwszy plus: miałam własny pokój, a co za tym idzie - święty spokój. Inni opiekunowie musieli być z dziećmi non stop. Na serio, współczuję. Jestem jedynaczką, więc zrozumcie mnie, moja potrzeba bycia w samotności jest troszkę większa. Mój pokój był moją wyspą. Mogłam się tam złościć do woli, mogłam płakać z tęsknoty i nawet mogłam rozrzucać brudne skarpetki!
Ściany ozdobiłam zdjęciami moich przyjaciół, przywlokłam parę uroczych ozdóbek i zrobiło się całkiem sympatycznie. Do czasu, gdy w pokoju nie zadomowiła się mysz!

Drugi plus: miałyśmy całą łazienkę tylko dla siebie! Był prysznic (bez zasłonki i czasem bez ciepłej wody), był zlew i była ubikacja. Nie brzmi jak opis łazienki w królewskiej rezydencji, ale uwierzcie mi - nikt inny nie miał lepiej. Pozostali, aby skorzystać z toalety, musieli iść do specjalnego baraku po drugiej stronie campu, a pod prysznic chodziło się o wyznaczonej porze (i żeby nie było, tam też czasem brakowało ciepłej wody!) Raz nasza łazienka odmówiła posłuszeństwa i musiałam iść do tej ogólnej. Myślałam, że zamarznę. Na dłuższą metę nie przeżyłabym tego.


























Centralnym punktem campu była wieża zegarowa. Codziennie odbywało się uroczyste zawieszenie i zdjęcie flagi (dla Amerykanów flaga to świętość, co można było zauważyć chociażby podczas obchodów 4th of July, gdy dosłownie wszystko, nawet jedzenie, było w kolorach red-white-blue). Na campowe Boże Narodzenie wieża stała się choinką.


Miejsce, w którym spędziłam najwięcej czasu to oczywiście kuchnia (a dokładnie - "zmywarnia"). O pracy na campie opowiem w następnej części serii o Camp America, ale już patrząc na moją zadowoloną minę, możecie się domyślać, że nie było najgorzej. Owszem, były dni, gdy chciałam wszystkich zabić, a naczynia raczej potłuc niż je zmywać, ale to były rzadkie przypadki. Dostęp do kuchni (lodówek!) ma swoje plusy ;)



W czasach, gdy sama jeździłam na obozy, kąpiel w jeziorze to była największa frajda. W końcu nie było nic innego do roboty, a i słońce w Polsce to też tak w kratkę zaszczyca nas swoją obecnością. W Ameryce dzieciaki mają SUPER. Chociaż mój camp nie należy do najbogatszych, to jednak wybór możliwości był ogromny! Można było między innymi pływać na nartach wodnych (ha! udało mi się wstać za pierwszym razem i przepłynęłam caaałe jezioro!), można było skakać z trampoliny, uprawiać paddleboarding, żeglować, kajakować, strzelać z łuku, chodzić na wspinaczkę, nauczyć się grać na gitarze, albo brać udział w zajęciach teatralnych. Po godzinach pracy też mogliśmy skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw.


Każdego wieczora odbywały się zajęcia dodatkowe, na przykład nauka tradycyjnych tańców, spotkanie z hipnotyzerem (widziałam show, ale nadal w to nie wierzę, chociaż uczestnicy zarzekają się, że to najprawdziwsza prawda), Halloween, Boże Narodzenie, konkursy śpiewania itp. Po raz pierwszy miałam też okazję zagrać w baseball, i wygląda na to, że jestem stworzona do tego sportu, bo już za pierwszym odbiciem udało mi się przebiec home run.


Czym jest ów tytułowy "billingianizm"? Brzmi trochę jak nazwa religii, prawda? I słusznie. Camp Billings marketing miejsca posiada w małym paluszku. To miejsce jest kultowe. Przyjedziesz raz, i chociaż ci się tam aż tak bardzo nie podobało, to jednak chcesz wrócić. 
Campowych koszulek w mojej szafie jest co nie miara (w tym roku jedna z nich nawiązywała do Breaking Bad), mam też customizowaną bluzę i najwygodniejsze na świecie dresiki. Poza tym, w sklepie można było znaleźć bidony, fotele, parasolki, piżamy, ręczniki, a nawet kieliszki do wina z logiem campu. Skoro sama Posh Spice, która z campem ma niewiele wspólnego, nie powstydziła się założyć campowego T-shirta, to coś to oznacza...

Innym ciekawym zjawiskiem, które by wskazywało, że billingianizm to religia, to specjalne "rytuały". Raz na dwa tygodnie odbywało się coś w rodzaju mszy. Dzieciaki się ładnie ubierały i wędrowały do miejsca o znamiennej nazwie "Chapel". Tam każdy mógł opowiedzieć dlaczego lubi camp, jak wyjazd zmienił jego życie i za co dziękuje. Można było zaśpiewać piosenkę albo opowiedzieć wiersz. Wszystkiemu towarzyszyła atmosfera wielkiej serdeczności, bo chociażby przed samym rozpoczęciem ceremonii trzeba było się ze wszystkimi uściskać. Byłam ogromnie zdziwiona, że dzieciaki tak serio do tego podchodzą. 

Myślę, że jednym z największych marzeń każdego uczestnika jest to, by w przyszłości zostać opiekunem na campie. Myślę, że jest to bardzo motywujące, bo już nawet jako dzieciaki są sprawdzani, czy nadają się na opiekuna. Trzeba się pokazać z jak najlepszej strony, co w pewnym sensie trzyma je w ryzach. 

Myślę, że dyrektor campu nie mylił się mówiąc, że Camp Billings to miejsce, które pokocham. Minęło już pół roku, a ja nadal wspominam dni tam spędzone i już planuję kolejny wyjazd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz