Warto, czy nie warto? Oto jest pytanie.
Właśnie mija pół roku od dnia, gdy spakowałam walizki i wybyłam w wielki świat.
Niech ta seria postów będzie odpowiedzią na pytania "A jak było w Ameryce?", a tym niezdecydowanym niech pomogą podjąć właściwą decyzję.
***
CZĘŚĆ PIERWSZA - AHOJ PRZYGODO!
O Ameryce nigdy nie marzyłam. O wiele
bardziej kręcą mnie misie koala albo islandzkie gejzery. Z resztą,
"American dream" wydawał mi się tak odległym celem do
osiągnięcia, że nawet nie chciało mi się marnować czasu na
rozmyślanie "a co by było, gdyby...".
Ale nagle pojawiła się okazja. A co
by było, gdybym faktycznie pojechała do Ameryki? No bo jakie inne
plany miałam na te wakacje? No cóż, mogłabym siedzieć w jakimś
biurze budując podstawy mojej kariery zawodowej. Albo mogłabym
przeżyć przygodę życia, tam, za oceanem!
A co z Austarlią i Islandią? Myślę,
że koale tak szybko nie wyginą, a i gejzery poczekają.
Wybór był prosty.
Camp America to jedna z agencji work &
travel, która umożliwia studentom (i nie-studentom) wyjazd do
Stanów. My im płacimy śmiesznie małe pieniądze, oni nam szukają
pracy, wyrabiają wizę i opłacają bilety. Jak sama nazwa agencji
wskazuje, pracuje się na campie. I nie są to takie obozy jak w
Polsce, gdzie poza kąpielą w jeziorze (o ile takowe akurat jest w
pobliżu) i grą w nogę nic więcej się nie dzieje. Amerykańskie
campy są bardzo często na "full wypasie", a i jedzenie
bywa lepsze niż w restauracji. Ale o tym niebawem.
Tak oto już na początku października
zabrałam się za wypełnianie tych wszystkich formularzy.
"Napisz coś o sobie",
"napisz, jaki rodzaj pracy wybierasz", "napisz,
dlaczego WŁAŚNIE TY masz dostać bilet do Ameryki". Bułka z
masłem. Czułam, że Big Apple jest na wyciągnięcie ręki -
wystarczy tylko oczarować dyrektora campu swoją aplikacją,
spakować walizki i lecieć. Trochę chyba się przeliczyłam. O Camp
America zdążyłam już zapomnieć, walizka dalej kurzyła się w
piwnicy, a wiadomości o pracy jak nie było, tak nie było.
I nadszedł ten dzień, gdy w mojej
skrzynce mailowej pojawił się list, że właśnie dostałam
placement. Mam pomagać w jadalni i mam patrzeć, czy dzieci ładnie
zmywają naczynia. Brzmi okej. Miejsce pracy: Vermont. Yyyyyy gdzie?
Vermont to stan położony w północno-wschodniej części USA.
Znany z syropu klonowego. I chyba tylko z tego. Możecie sobie
wyobrazić moją minę a'la zdegustowany śledź. Przecież ja
chciałam jechać gdzieś, gdzie jest ciepło, a nie do lasu
oddalonego dwie godziny od Kanady! Ciekawe, czy tam mają
niedźwiedzie polarne?
Sesja zaliczona, walizka już przed
drzwiami czeka, chłopak wycałowany, z rodziną pożegnana. W
połowie czerwca ruszyłam na podbój Nowego Kontynentu. O dziwo, nie
czułam się jak biedne, zahukane dziewczątko z prowincji. Czułam
się jak Kolumb, jak odkrywca! Ameryko, nadchodzę!
Po ośmiu godzinach lotu (zgrozo,
podróż z Tczewa do Krakowa zajmuje jedenaście) dotarłam na obcy
ląd. Podróż na camp poszła sprawnie (jeśli pominąć szaloną
babcię i rzygającego kota).
"Zaraz będziemy na miejscu,
lepiej się przygotuj" powiedziała dziewczyna, która odebrała
mnie z przystanku. Faktycznie, gdy minęliśmy zakręt moim oczom
ukazał się widok, którego nie zapomnę do końca życia. Zielone
góry przeglądające się w w tafli rozległego jeziora. A nad
jeziorem małe drewniane chatki - mój przyszły dom. Byłam
oczarowana. I zestresowana. Bo już za moment miałam poznać resztę
kompanii, osoby, które miały stać się dla mnie rodziną na
nadchodzące dwa miesiące. Jacy oni będą?
eeeej, kiedy ciąg dalszy ?
OdpowiedzUsuńciąg dalszy w mojej głowie. Ale już niebawem wszystko zostanie przelane na... klawiaturę (?) ;)
UsuńSkoro znany z syropu klonowego, to przecież cudownie. Syrop klonowy jest pyszny! :) PS /suchar/ zdegustowany śledź, czyli taki już po degustacji, zjedzony? PS2 Też czekam na ciąg dalszy! :)
OdpowiedzUsuńooo tak, syrop klonowy to jeden z wielu plusów tamtejszej kuchni, jak się okazało :)
UsuńPS1. Zdegustowany, czyli jak najbardziej już wymiętoszony w paszczy i poddany procesowi trawienia (blee nie lubię śledzi)
PS2. Już niebawem się pojawi, cierpliwości... ;)