czwartek, 4 grudnia 2014

Czy warto jechać na Camp America? cz.2

Tydzień temu (klik!) dzieliłam się z Wami moimi pierwszymi wrażeniami z wyjazdu na Camp America. Dziękuję za Wasze komentarze i wiadomości - mam nadzieję, że byłam pomocna. Jednak jeśli oprócz pustych słów, że "było fajnie, jedźcie, polecam!" chcecie dowiedzieć się jak na takim campie jest i czego możecie się spodziewać, powinniście przeczytać ten post.

***

CZĘŚĆ DRUGA - LUDZIE, LUDZISKA...



"Cześć, fajna bluza!" - oto pierwsze słowa, które usłyszałam od nowopoznanych ludzi. No pewnie, że fajna, bo w końcu z Jay-Z. Jeśli ktoś lubi Jay-Z to musi być dobry omen. Jak bardzo się myliłam...

(Teraz po cichu mam nadzieję, że nikt z amerykańskich znajomych na mojego bloga nie zagląda, a jak już zagląda, to i tak nic nie zrozumie)

Pierwsze dni na campie były serią zaskoczeń.

Pierwsze: nikt tu nie musiał nosić ubrań w rozmiarze XXL. Ale z drugiej strony nikt tu też nie miał jakiegoś super ciała jak to się widzi w amerykańskich filmach o nastolatkach (uwierzcie mi, on zdecydowanie lepiej wychodzą na zdjęciach niż wyglądają w rzeczywistości).

Drugie: prawie cały staff był amerykański. Z obcokrajowców byłam aż ja i czterech chłopaków w kuchni, plus cztery osoby jako opiekunowie. Wszyscy Amerykanie znali się już wcześniej, bo sami kiedyś byli dzieciakami na campie, i chociaż dzieciakami są nadal, już się bawią w opiekunów. Było to strasznie frustrujące. Wyobraź sobie: przyjeżdżasz w zupełnie nowe miejsce i już od samego początku jesteś na pozycji aliena. Owszem, było kilka osób, które wykazywały trochę zainteresowania nami - zagraniczniakami, ale to były jakieś pojedyncze przypadki.


Trzecie: prawie wszyscy byli młodsi. Dziwna sprawa, bo wyglądali na młodszych, a jednocześnie byli jacyś wyrośnięci. Coś musi jednak być w tych ichniej mące...

Czwarte: upijali się dwoma MAŁYMI piwami. Takimi wiecie, wielkości puszki coli. Okej, zdarza się, w końcu raz się upiłam Karmi (nie pytajcie). Ale to, co oni po tych dwóch piwach robili... to przechodzi ludzkie pojęcie. Po dziś dzień zastanawiam się czy to była świetna gra aktorska, czy oni na serio mają takie słabe głowy. Jak była mowa o "wielkich imprezach", to ja już machałam na to ręką, bo wiedziałam, że te "wielkie imprezy" to po prostu stanie w lesie wokół ogniska i sączenie tych dwóch piwek. Suuuper. Impreza pożegnalna wyglądała tak: picie od godziny 17 (ale tylko opiekunowie, bo w końcu my, czyli kuchnia, musieliśmy im zrobić papu), koniec imprezy około godziny hmmm... 21, bo wszyscy już gdzieś leżeli pijani. Także niech Was nie zwiodą te wszystkie filmy o dzikich imprezach. Te ich wszystkie rzekome gry imprezowe są nudne (moja faworytka to "My vagina is...". Nie było mnie przy tej grze, ale chłopacy mówili, że to najgorsza rzecz w ich życiu, w jakiej brali udział). Raz mieliśmy imprezę w takim domku poza campem, to mi nawet nie pozwolili puścić muzyki, bo za głośno niby. Rety.


Piąte: starszy staff był spoko. W końcu coś na plus. Jak piszę tego posta, to tak sobie myślę, że może tym Amerykanom to rozum z wiekiem się dopiero pojawia? Bo i dyrektor campu, i szef kuchni i w ogóle wszyscy, którzy mieli ponad 30 lat byli na serio super.

Szóste: młodszy staff był spoko. Oprócz zwykłych wychowawców, których wiek oscylował między 17 a 22, byli jeszcze CIT czyli dzieciaki, które dopiero się uczyły na opiekunów. Myślę, że jeszcze nie byli w tym wieku, by woda sodowa miała im strzelić do głowy, byli bardzo pomocni i w końcu z kimś się dało normalnie pogadać! Wiedziałam, że nikogo mi nie będzie żal opuścić, jak właśnie tych dzieciaków. Jak przyszedł dzień ich odjazdów to nosiłam żałobę.


Siódme: dzieci na campie były spoko. Camp na którym pracowałam przyjmował około 250 dzieci. Większość z nich to Amerykanie, jednak z racji na bliskość Kanady mieliśmy też niemałe grupy Franko-Kanadyjczyków (co czasem przysparzało kłopotu, bo nie było wiadomo, o co tym dzieciom chodziło). Z racji, że byłam jedyną dziewczyna pracującą w kuchni, dużo dzieci traktowało mnie jak mamę. Albo starszą siostrę. Zawsze wołały "Cześć Monika!", "Dziękuję Monika!", "Monika, a gdzie jest...", a biedni chłopacy z kuchni tylko kręcili głowami i się śmiali: Monica, just like mother. Najwspanialsze uczucie, jak jakiś mały brzdąc, nawet nie wiesz który to, przybiega do ciebie i się przytula do twoich nóg, by chwilę potem zniknąć.


Ósme: ludzie w kuchni. Byli dla mnie sami w sobie zaskoczeniem. Część nie umiała dobrze mówić po angielsku, część nie umiała gotować, a część była kompletnie niezaradna. A jednak stworzyliśmy fajną ekipę składającą się z dwóch Czechów, Meksykańca, Turka i Polki, czyli mnie. Oczywiście, że zdarzały się spiny. W końcu, kto by nie zwariował przebywając z tymi samymi osobami 24/24. Leciały wyzwiska, było nawet bicie, ale koniec końców, gdyby nie ci chłopacy, wyjazd byłby słaby. Razem robiliśmy wyjazdy poza camp, spędzaliśmy razem czas po pracy... Przez te dwa miesiące praktycznie w wyłącznym towarzystwie chłopaków sama stałam się takim małym chłopcem ;)

Dziewiąte: ludzie jedzą dziwne rzeczy. Pomijam jajecznicę z keczupem, bo to akurat było zjadliwe. Ale komentarz do mojej odpowiedzi, że nie ma chleba "no trudno, zjem masło orzechowe z czipsami" to już mnie w ogóle rozwalił. Na campie robiliśmy pycha jedzenie (o tym niebawem), a dzieciaki i tak najbardziej cieszyły się na jakieś obrzydliwe corn dogi, czyli parówki na patyku w chlebie kukurydzinanym.

Na dziewięciu skończę.

Morał z tego taki, że można, ale nie trzeba trafić na super ekipę na campie. Bywa różnie i trzeba się na to nastawić. 

W następnej części dowiecie się jakie zwierzę mnie w nocy straszyło, czym jest "billingianizm", i co można było spotkać w jeziorze. Stay tuned!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz