Tydzień temu (klik!) dzieliłam się z Wami moimi pierwszymi wrażeniami z wyjazdu na Camp America. Dziękuję za Wasze komentarze i wiadomości - mam nadzieję, że byłam pomocna. Jednak jeśli oprócz pustych słów, że "było fajnie, jedźcie, polecam!" chcecie dowiedzieć się jak na takim campie jest i czego możecie się spodziewać, powinniście przeczytać ten post.
***
CZĘŚĆ
DRUGA - LUDZIE, LUDZISKA...
"Cześć, fajna
bluza!" - oto pierwsze słowa, które usłyszałam od
nowopoznanych ludzi. No pewnie, że fajna, bo w końcu z Jay-Z. Jeśli
ktoś lubi Jay-Z to musi być dobry omen. Jak bardzo się myliłam...
(Teraz po cichu mam
nadzieję, że nikt z amerykańskich znajomych na mojego bloga nie
zagląda, a jak już zagląda, to i tak nic nie zrozumie)
Pierwsze dni na campie
były serią zaskoczeń.
Pierwsze: nikt tu nie
musiał nosić ubrań w rozmiarze XXL. Ale z drugiej strony nikt tu
też nie miał jakiegoś super ciała jak to się widzi w
amerykańskich filmach o nastolatkach (uwierzcie mi, on zdecydowanie
lepiej wychodzą na zdjęciach niż wyglądają w rzeczywistości).
Drugie: prawie cały staff
był amerykański. Z obcokrajowców byłam aż ja i czterech
chłopaków w kuchni, plus cztery osoby jako opiekunowie. Wszyscy
Amerykanie znali się już wcześniej, bo sami kiedyś byli
dzieciakami na campie, i chociaż dzieciakami są nadal, już się
bawią w opiekunów. Było to strasznie frustrujące. Wyobraź sobie:
przyjeżdżasz w zupełnie nowe miejsce i już od samego początku
jesteś na pozycji aliena. Owszem, było kilka osób, które
wykazywały trochę zainteresowania nami - zagraniczniakami, ale to
były jakieś pojedyncze przypadki.
Trzecie: prawie wszyscy
byli młodsi. Dziwna sprawa, bo wyglądali na młodszych, a
jednocześnie byli jacyś wyrośnięci. Coś musi jednak być w tych
ichniej mące...
Czwarte: upijali się
dwoma MAŁYMI piwami. Takimi wiecie, wielkości puszki coli. Okej,
zdarza się, w końcu raz się upiłam Karmi (nie pytajcie). Ale to,
co oni po tych dwóch piwach robili... to przechodzi ludzkie pojęcie.
Po dziś dzień zastanawiam się czy to była świetna gra aktorska,
czy oni na serio mają takie słabe głowy. Jak była mowa o
"wielkich imprezach", to ja już machałam na to ręką, bo
wiedziałam, że te "wielkie imprezy" to po prostu stanie w
lesie wokół ogniska i sączenie tych dwóch piwek. Suuuper. Impreza
pożegnalna wyglądała tak: picie od godziny 17 (ale tylko
opiekunowie, bo w końcu my, czyli kuchnia, musieliśmy im zrobić
papu), koniec imprezy około godziny hmmm... 21, bo wszyscy już
gdzieś leżeli pijani. Także niech Was nie zwiodą te wszystkie
filmy o dzikich imprezach. Te ich wszystkie rzekome gry imprezowe są
nudne (moja faworytka to "My vagina is...". Nie było mnie
przy tej grze, ale chłopacy mówili, że to najgorsza rzecz w ich
życiu, w jakiej brali udział). Raz mieliśmy imprezę w takim domku
poza campem, to mi nawet nie pozwolili puścić muzyki, bo za głośno
niby. Rety.
Piąte: starszy staff był
spoko. W końcu coś na plus. Jak piszę tego posta, to tak sobie
myślę, że może tym Amerykanom to rozum z wiekiem się dopiero
pojawia? Bo i dyrektor campu, i szef kuchni i w ogóle wszyscy,
którzy mieli ponad 30 lat byli na serio super.
Szóste: młodszy staff
był spoko. Oprócz zwykłych wychowawców, których wiek oscylował
między 17 a 22, byli jeszcze CIT czyli dzieciaki, które dopiero się
uczyły na opiekunów. Myślę, że jeszcze nie byli w tym wieku, by
woda sodowa miała im strzelić do głowy, byli bardzo pomocni i w
końcu z kimś się dało normalnie pogadać! Wiedziałam, że nikogo
mi nie będzie żal opuścić, jak właśnie tych dzieciaków. Jak
przyszedł dzień ich odjazdów to nosiłam żałobę.
Siódme: dzieci na campie
były spoko. Camp na którym pracowałam przyjmował około 250
dzieci. Większość z nich to Amerykanie, jednak z racji na bliskość
Kanady mieliśmy też niemałe grupy Franko-Kanadyjczyków (co czasem
przysparzało kłopotu, bo nie było wiadomo, o co tym
dzieciom chodziło). Z racji, że byłam jedyną dziewczyna pracującą
w kuchni, dużo dzieci traktowało mnie jak mamę. Albo starszą
siostrę. Zawsze wołały "Cześć Monika!", "Dziękuję
Monika!", "Monika, a gdzie jest...", a biedni chłopacy
z kuchni tylko kręcili głowami i się śmiali: Monica, just like
mother. Najwspanialsze uczucie, jak jakiś mały brzdąc, nawet nie
wiesz który to, przybiega do ciebie i się przytula do twoich nóg,
by chwilę potem zniknąć.
Ósme: ludzie w kuchni.
Byli dla mnie sami w sobie zaskoczeniem. Część nie umiała dobrze
mówić po angielsku, część nie umiała gotować, a część była
kompletnie niezaradna. A jednak stworzyliśmy fajną ekipę
składającą się z dwóch Czechów, Meksykańca, Turka i Polki,
czyli mnie. Oczywiście, że zdarzały się spiny. W końcu, kto by
nie zwariował przebywając z tymi samymi osobami 24/24. Leciały
wyzwiska, było nawet bicie, ale koniec końców, gdyby nie ci
chłopacy, wyjazd byłby słaby. Razem robiliśmy wyjazdy poza camp,
spędzaliśmy razem czas po pracy... Przez te dwa miesiące
praktycznie w wyłącznym towarzystwie chłopaków sama stałam się
takim małym chłopcem ;)
Dziewiąte: ludzie jedzą
dziwne rzeczy. Pomijam jajecznicę z keczupem, bo to akurat było
zjadliwe. Ale komentarz do mojej odpowiedzi, że nie ma chleba "no
trudno, zjem masło orzechowe z czipsami" to już mnie w ogóle
rozwalił. Na campie robiliśmy pycha jedzenie (o tym niebawem), a
dzieciaki i tak najbardziej cieszyły się na jakieś obrzydliwe corn
dogi, czyli parówki na patyku w chlebie kukurydzinanym.
Na dziewięciu skończę.
Morał z tego taki, że
można, ale nie trzeba trafić na super ekipę na campie. Bywa różnie
i trzeba się na to nastawić.
W następnej części dowiecie się jakie zwierzę mnie w nocy straszyło, czym jest "billingianizm", i co można było spotkać w jeziorze. Stay tuned!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz